31 marca 2014

Ostatnia miłość na Ziemi.


Są teraz dwie drogi.
Są tacy, co idąc ulicą, grabią co się da.
Ludzie, co nie wierzą w nic poza końcem świata.
A ta druga droga.
Farmerzy wychodzą wydoić swoje krowy.
Żołnierze zgłaszają się na służbę.
Ci, którzy wierzą, że życie jakoś się potoczy.
Lub nie wiedzą co dalej począć.

Ostatnia miłość na Ziemi, czyli ostatni film, na którym płakałam, tak na serio. To był czwartek, DKF w naszym mieście zawsze jest w czwartek. Umówiłam się z dziewczynami, że pójdziemy, to i poszłyśmy. Jakoś rok temu? Dawno. Do kina weszłyśmy jako jedne z pierwszych, a wyszłyśmy ostatnie. Przez moją głupią emocjonalność i brak wystarczającej ilości chusteczek. Kto by pomyślał. 

Cokolwiek powiedziałem, nie chciałem tego.
To nie byłem ja. To ta zaraza.
To nie byłeś ty. To nie byłeś ty.
To nie byłam ja. To nikt. Nic.
Nikogo tu nie ma. Nikogo. Wcale.

Główne role w filmie zagrali Eva Green i Ewan McGregor. Pani Eva jest piękną subtelną kobietą, ale nieważne (choć oczywiście sympatyczniej się ogląda). Na 92 minuty stali się Michaelem i Susan. Mieli bolesną przeszłość, osobno. Mimo tego byli w stanie kochać. Ponad wszystko. W obliczu tak strasznej tragedii. Dawno nie widziałam takiej miłości na ekranach, nigdzie takiej nie widziałam. Z filmu pamiętam niesamowicie dużo emocji, mniej treści, mniej fabuły.
Nastała ciemność.
Ale czują swoje oddechy i wiedzą wszystko co powinni wiedzieć.
Całują.
Czują wzajemnie łzy na policzkach.
I gdyby ktokolwiek mógł ich zobaczyć, zobaczył by najzwyklejszych kochanków.
Pieszczoty twarzy, bliskość ciał.
Zamknięte oczy.
Nieświadomi otaczającego ich świata.
Bo tak właśnie życie toczy się dalej.
Jak tu.

Poruszyły mnie sceny, które były bardzo banalne. Scena, gdy Susan ze swoją siostrą rzucają kamykami, by pozbyć się negatywnych emocji (do dziś tak robię!). Scena, gdy Michael obwinia Susan za to, że nie może mieć dzieci- taki wątek zawsze gdzieś tam do mnie trafia i robi z moim organizmem coś dziwnego. Scena, gdy dzwonią do siebie, ale nic już nie słychać. I cisza. I lektor. I muzyka. Max Richter spisał się na medal.
W imię takiej miłości, chciałabym przeżyć (może to nie jest odpowiednie słowo...)przedstawioną tam tragedię. Gdy człowiek straci wszystko co ma, ale jest obok ktoś z kim może dzielić tę pustkę i smutki, to tak naprawdę tylko wygrał. Trochę dominika Coelho, ale takie banały czasem mi się przydają.
Na szczęście inni też płaczą. Po seansie jedna z koleżanek chcąc mnie podbudować powiedziała- ja cię nawet rozumiem, mnie tam np. wzruszają filmy o zwierzętach. To naprawdę było budujące :)

26 marca 2014

Intymność.

     Długo czekałam na ten dzień, na ten piątek. Miał być spektakl i co chyba dla mnie najważniejsze- Jacek miał zagościć we Wrocławiu. W sztuce cudowne jest to, że może stać się pretekstem do spotkań. To jedna z miliona rzeczy za co ją kocham. Już od rana towarzyszył mi ten specyficzny nastrój oczekiwania; nie mogłam się skupić na czytaniu, nawet zwykłe zmywanie stało się jakimś niezwykłym. Ach, bzdety plotę; ale byłam wtedy taka radosna. A zdarza się to rzadko.
     Spotkaliśmy się na Świdnickiej, właściwie przypadkiem, gdyż nie był to punkt docelowy. Wszystko to może wydawać się dla kogoś tak mało ważne, tak banalne, ale dla mnie... aj. Wybraliśmy się z Jackiem na Ostrów i wspominaliśmy stare (dawne?) czasy; LO i różne śmieszności. Później, gdy już dojechaliśmy do Animy (swoją drogą, to jakiś totalny koniec świata), spotkaliśmy się z Marcinem (o nim była już tu mowa, to ten sam!, który skończył próbę do następnego spektaklu (na którego próbie generalnej będę robić zdjęcia, jak dobrze pójdzie;). Powłóczyliśmy się trochę. Marcin- artysta, ale racjonalnie myślący kupił chleb na śniadanie.
     I zaczął się spektakl- Proces/Intymność Zaproszono nas, widownię na scenę. Jeszcze w czymś takim nie uczestniczyłam, ale wydało mi się to ciekawym rozwiązaniem. Zaraz po chwili zachwytu, poczułam się dość niezręcznie- klaustrofobiczna jak dla mnie przestrzeń, wypełniła się ciemnością. Było intymnie, i to mnie przeraziło. Słyszałam jak ludzie za mną przełykają ślinę, słyszałam oddechy tych, którzy byli najbliżej. To mnie chyba przerosło. Aktorka zaczęła mówić, zaczęła przechadzać się po scenie i dotykać ludzi (wszystko to w ciemności) i trafiło na mnie. Zachciało mi się siedzenia w pierwszym rzędzie. Sytuacja ze spektaklu RoXXy 2 hot niczego mnie nie nauczyła. Chyba gdzieś podświadomie, muszę lubić kontakt z aktorem (śmiech). Monodram powstał na podstawie między innymi opowiadania Sartre'a- Intymność, przed spektaklem postanowiłam je sobie odświeżyć, niepotrzebnie. Wiedziałam co zdarzy się za chwilę, o czym będzie mowa, zauważałam co zostało pominięte. Za dużo z mojej strony analizy, za mało skupienia i interpretacji. Moja wielka wina. Często, gdy coś jest na podstawie czegoś innego, lubię porównywać, b ł ą d. Więcej o spektaklu można przeczytać tutaj- KLIK
     Po monodramie powłóczyliśmy się po Wrocławiu, znaleźliśmy (właściwie Marcin znalazł) pewne miłe miejsce i spędziliśmy tam piękny piątkowy wieczór (śmiesznie to brzmi, alee...). Pożegnaliśmy się, a z tego wszystkiego Marcin zapomniał chleba z mojej torebki i został bez kolacji. Taa daam. Niektórym pozostało nasycić się sztuką, a inni (jaaa!) mieli przepyszne kanapki.
Pamiątkowe, bardzo wyraźne, ehe. 


18 marca 2014

Cuda na kiju.

     Znowu wpadłam. To taka pułapka, taki chwyt marketingowy. Pięćdziesiąt felietonów (chyba znam inną definicję felietonu niż ta pani dziennikarka, ale to nic!) pani Reginy Brett, niczym Pięćdziesiąt Twarzy Greya i pięćdziesiąt innych dziwactw. Czyli- przeczytałam, bo wciągnęło, ale i tak wiem, że chłam. Tytuł ,,cudownego" dzieła, to Jesteś cudem- ach, to naprawdę do mnie?! Przepraszam, nie mogłam się powstrzymać. Czasami nawet śmiałam się w tramwaju, a tak- czytałam to w tramwaju i tylko tak. Bo takie lekkie i ... kolor okładki pasuje mi do oczu. No naprawdę, ciężko wymyślić inny argument. Na trasę Wielka- Popowice idealnie- dwie lekcje przeczytane, dziennie więc cztery. Łącznie jest jak już wspominałam pięćdziesiąt, więc z rachuby (o jezusie, teraz kojarzy mi się tylko z bilansami i tabelkami) wynika, iż potrzebowałam dwunastu dni na lekturę. I dużo i mało. Takie książki albo łyka się jednorazowo, albo delektuje się nimi wydzielając sobie taką ,,dawkę dzienną ". Zależy co komu potrzebne. Na mnie niestety cudowne turkusowe lekarstwo nie działa. Aż zastanawiam się, czy powinnam się martwić.
     Dlaczego w ogóle wybrałam tę książkę? Kiedyś jechałam sobie na kolegium, zwyczajny czwartek; miałam jednak trochę czasu w zapasie, a tuż obok był empik, no i... no wiecie. Weszłam. Nie da się nie wejść. Po przeglądnięciu (chyba pierwszy raz stosuję tę formę pisemnie, dziwnie) gazet o teatrze i tych wnętrzarskich, podręczników do rosyjskiego, zahaczając o literaturę polską i dział ze wszystkim co psychologiczne, dotarłam do półki z nowościami. Przeczytałam wstęp oraz lekcję pierwszą.Spodobało mi się. Chyba miałam wtedy doła. Często miewam, ale ten przysłowiowy dół nie mógł być zbyt głęboki. Słowa za to sprawiły takie wrażenie. Książka wydała mi się wówczas podobna do Sekretu, który w swoim czasie zdziałał cuda. Kiedyś może napiszę i o nim, bo warto mieć go na swojej półce. Wracając do Jesteś cudem- pomyślałam, a kupię, przyda się, jak pomoże, to pomoże, jak nie też dobrze. I nie pomogło.
     Opowiastki są tkliwe i za dużo w nich wiary, nie tylko w Boga, ale i w człowieka. No kurde, chyba nie trzeba mi więcej. Na każdym kroku powtarza się mi, że za bardzo ufam ludziom, że za bardzo wierzę w ich dobro, albo tak po prostu w ludzi i jeszcze to? Tyle pseudomotywujących stron, a ja rozczarowana prawie każdą, tak jak ludźmi. I nie, żebym skupiała się na negatywnych stronach, nie! Sekret nauczył mnie, że nie warto. Jeśli jednak ktoś potrzebuje wsparcia, czegoś w lekkiej formie (bo i składnia całkiem porządna!), to czemu nie. Opowiadanka całkiem ciekawe, troszkę trzęsawisko banałów, ale i coś mądrego się znajdzie. Jak dla mnie niestety dalekie od konstruktywnej motywacji. No i chyba muszę się pozbyć tego brzydkiego nałogu porównywania. Na zdjęciu słowo ,,cudem" celowo zakryte, wg mnie będziesz kim chcesz, może niekoniecznie chcesz być cudem? Może po prostu chcesz być szczęśliwy? Ja na przykład tak.




14 marca 2014

Rower, to dobra opcja na wiosnę.

     Jako, że we Wrocławiu rozpoczął się już sezon rowerowy, dziś będzie trochę o rowerach. Ale- inaczej! O rowerach na zdjęciach i to całkiem dobrych. Dziś wybrałyśmy się z Pucikiem (moją najcudowniejszą Pauliną, która od zawsze wspiera mnie w każdych ,,działaniach twórczych"!) na wernisaż wystawy Świat Rowerów, który miał miejsce w Bike Cafe- dopiero przez nas odkrytym, za to niezwykle urokliwym miejscu.
     Początkowo nie zanosiło się na jakikolwiek wernisaż, który mogły zapowiadać jedynie przepiękne, klimatyczne zdjęcia zdobiące ściany kawiarenki. Chwilkę jednak poczekałyśmy i zebrało się grono miłośników zarówno dwóch kółek jak i fotografii. Po lampce wina odważyłam się podejść do pana fotografa i zapytać o kilka szczegółów (o jezusie, jak bardzo boję się ludzi; no, alee... jestę dziennikarzę- i to właśnie stało się mobilizacją do rozmowy!). Zdjęcia należą do pana Bogusława Rawińskiego- przemiłego człowieka! (ach, wiara w ludzi wraca:)) Dużo rowerów, dużo pięknie ujętych rowerów. Kolory, perspektywa i klimat wystawy- cudowne!

    Na wernisażu pan fotograf pokrótce opowiedział o swojej twórczości i zaprosił do obejrzenia dzieł. Na ścianach pojawiło się mnóstwo zdjęć kolorowych rowerów. Nie są to jednak rowery nowe; zazwyczaj mają one swoją historię- są dla kogoś ważne, a dzięki fotografii już nigdy się nie zestarzeją. Są to zdjęcia z różnych okresów. Sam autor prac zapytany(przeze mnie, przeze mnie- tyle radości!) o to, dlaczego wybrał akurat taki temat, odpowiedział- a dlaczego nie? Rowery są wyjątkowe. Są metaforą wolności. Poza rowerami, które stały się tematem prac już piętnaście lat temu, w portfolio artysty możemy także zobaczyć pejzaże, szczególnie b&w, portrety, a także jazz. Przysłowiowe dwa kółka są ważnym dla twórcy elementem miejskiej przestrzeni. Interesujące są ciekawe zestawienia kolorystyczne, perspektywa, a także wyjątkowość każdego z przedmiotów. Jakże ciekawy może być np. rower mocno owinięty łańcuchem, jak wiele świadczy to o właścicielu- niewątpliwie rower jest dla niego czymś więcej, chce go chronić. Zdjęcia wydawałoby się martwego przedmiotu są niezwykle żywe dzięki emocjom jakie wyrażone są przez otoczenie dwóch kółek, czy też sposób ich ułożenia. Na wystawie zobaczyć możemy np. zabłocony i zardzewiały rower porzucony gdzieś na betonie; koło roweru opartego o latarnię, obok której rysuje się idealny styczny do opony jej cień, czy też dwie rażąco różowe damki na tle sklepu z- a jakże, różową wystawą. (ten fragment po redakcji będziecie mogli także przeczytać na wroclove.info- mój pierwszy tekst w ramach współpracy z tym portalem) Brzmi banalnie? Zwykłe rowery? Miłośnicy dwóch kółek i wrażliwcy tacy jak ja, na pewno dobrze będą czuli się we wnętrzu Bike Cafe. Już odnośnie samej części restauracyjnej- jak zauważyła Pucik- wiele rzeczy jest tam na odwrót: rowery przymocowane do sufitu do góry nogami , lampy na wzór tych ulicznych oraz oświetlenie z filiżanek- też takich na odwrót. Ciekawa koncepcja. 
     Jeśli ktoś poszukuje miłego miejsca na kawę, herbatę, czy rozmowę, to polecam Bike Cafe. O tak. Jak już wpadniecie, nie zapomnijcie obejrzeć zdjęć! Koniecznie! Ekspozycja: marzec- maj 2014.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
artykuł już na stronie- KLIK jest trochę... do poprawy, no, ale. Wyjątkowo, to wyjątkowe słowo, które naprawdę ma prawo powtarzać się w każdym zdaniu, a co!
PS chyba będę miała swój cudowny (no, bo jeszcze nie wiem, czy wyjątkowy) rower! tyle radości. 




 

11 marca 2014

Dolne partie, bardzo dolne.

     Miałam nauczyć się regularnego pisania, ale po prostu nie mogę- nie, kiedy grają takie rzeczy, o których nie chce się nawet mówić. Jak więc pisać? Wróciłam na kilka dni do Kłodzka, miasta rodzinnego, o którym już wspominałam. Mamy tu takie małe kino. Czasami zdarzy się, że zagrają jakiś spektakl, ostatnio nawet często. A to wszystko z racji programu realizowanego przez Instytucję Kultury Kłodzko 2016: Teatr w Kłodzku. Dobrze, że są takie rzeczy, oj dobrze. Może to choć trochę uwrażliwi ludzi z tego miasteczka, przydałoby się. Przynajmniej to, bo na nadrobienie braków w kulturze osobistej już nie liczę (na spektaklach uprasza się nie wstawać, nie szeleścić, nie rozmawiać, nie bawić telefonem, nie komentować i nie odpowiadać na pytania retoryczne, błagam).
     Kiedy chodziłam do koku na spektakle w ramach Zderzeń, nigdy jakoś nie rzucało mi się w oczy złe zachowanie widowni. Może potrzebna była do tego kiepska sztuka, albo przynajmniej taka, która po prostu nie trafiła w moje gusta, taka jak ta niedzielna na przykład. Dolne Partie okazały się dla mnie nie tylko dolnymi, ale wręcz zahaczającymi o dno. A może przesadzam i jestem po prostu nadwrażliwa?
     Kiedy zgasło światło usłyszałam ciąg słów, na początku było to dla mnie śmieszne, później czułam się niezręcznie, a w końcu zwyczajnie zażenowana. Pochwa, srom, wagina, cipka. No brawo, nie jestem na tyle dojrzała, by nie reagować na takie słowa, ewentualnie reagować właściwie. Ale... czego mogłam się spodziewać. Otóż spodziewałam się wiele. Dolne Partie – musical intymny, hmm. Myślałam, że będzie naprawdę intymnie, grzecznie i delikatnie. Skąd te oczekiwania? Tytuł, tytuł i jeszcze raz tytuł. Chyba za bardzo zwracam uwagę na słowa. Te zapowiadały coś zgoła innego. Skoro spektakl miał być dosadny (i był), dlaczego nie nazwano go- O trzech pochwach, Historia cipki, itp. Brak słów na więcej przykładów, bark słów. 
     Reżyserem sztuki jest Szymon Turkiewicz, którego mieliśmy okazję zobaczyć (i ocenić... rzecz ludzka) na spotkaniu po spektaklu. Spotkanie to wyglądało na bardzo spontaniczne, choć ujęte było w programie. Aktorki wyglądały na zaskoczone, ta emocja akurat im się udała. Na scenie mogłyśmy (ot tak, bo na widowni były praktycznie same kobiety) podziwiać cztery aktorki: Dagmarę Bąk, Magdalenę Engelmajer, Annę Marię Guzik oraz Aleksandrę Tomaś. Pani Ola jest kłodczanką, swoje pierwsze kroki jako aktorka stawiała pod przewodnictwem pani Asi (kto z Kłodzka, ten wie kto to i jak dużo znaczy dla naszej sceny). Mnie jednak nie zachwyciła. Na spotkaniu uskuteczniano zaproszenie pani Oli do Kłodzka, może wtedy powstanie coś co mnie porwie, o. Wielu jej słów nie rozumiałam (może to wina nieprzystosowanej sali kinowej?), aż zaczęłam się w pewnym momencie zastanawiać, gdzie pada akcent w słowie muzyka, no i innych, mniej grzecznych. Moją uwagę zwróciła piękna sylwetka pani Ani (wow!). W oczy rzucało się także zdecydowanie lepsze niż pozostałych pań przygotowanie gimnastyczne pani Dagmary. 
     Spektakl ma już dziesięć lat, może dlatego już się zużył... a może wcale się nie zużył, tylko ja nie miałam humoru? Od sztuki oczekuję czegoś więcej, chcę by stała się pretekstem do rozważań, a nie tylko do uśmiechu i to w dodatku na chwilę. W Kłodzku będzie się jeszcze trochę działo, może nadrobią, może trafią w gusta. W końcu każdy lubi coś innego.

    

3 marca 2014

Niebrzydko.

     A w piątek byłam w Teatrze. Nic szczególnego, ale- pierwszy raz odkąd mieszkam we Wrocławiu. Pomyślałam więc, że pierwszy raz musi być wyjątkowy. Przeżyłam go sama. Samemu najlepiej się przeżywa, takie jest moje zdanie, szczególnie jeśli odnosi się to do jakichkolwiek sztuk. Wybór padł na pantomimę. Coś innego niż zazwyczaj. Miały być Dziady, bo klasyka, ale nie! Na te przyjdzie jeszcze czas. Szczególnie, że w 2016, mają grać w Teatrze Polskim wszystkie części- to dopiero maraton! Wracając do pantomimy- była to Historia Brzydoty przygotowana przez Wrocławski Teatr Pantomimy im. Henryka Tomaszewskiego. Reżyseria- pani Anna Piotrowska. A po spektaklu- moderowana rozmowa z publicznością, tak z okazji premiery studenckiej przedstawienia. I to skusiło mnie najbardziej. Lubię takie rozmowy, lubię w nich po cichu uczestniczyć, tak z nadzieją, że jakaś sztuka coś we mnie poruszy, aż tak, że się odezwę, że się odważę.
     Wszystko miało się zacząć o 19:00, Scena na Świebodzkim. Wizyta w teatrze, to dla mnie zawsze coś wielkiego, pewnego rodzaju rytuał- wybrałam się więc wcześniej, by nie zabrakło miejsc. Ach, nie mogłabym tego przeżyć. Wchodzę, kupuję bilet, zmierzam w kierunku szatni, a tam- taa daam! Marcin. Mój artysta. No, może to za duże słowa, bo nie taki on znowu mój, ale on, to on, we własnej osobie. O kim mówię? O osóbce, która od jakichś trzech lat kojarzy mi się ze słowami: teatr, sztuka, aktor, dykcja, scena, z moim rodzinnym Kłodzkiem i moim ukochanym liceum. Zwyczajny, niezwykły kolega. Pamiętam, że zawsze chciałam go poznać- gwiazdę szkolnych przedstawień. Ja byłam szarą myszką w dość dużej szkole, on był znany. Szanse na przypadkowe poznanie? Raczej nikłe. Nie mogłam więc stracić szansy i postanowiłam podejść i się przedstawić, nie zapomniałam oczywiście dodać, że zawsze chciałam go poznać! Ot co. Odważnie jak na mnie, alee! On będzie znany, tak w całym Wrocławiu, w całej Polsce. Mój kolega Marcin- przyszły aktor! Trochę porozmawialiśmy, godzina, którą miałam w zapasie szybko minęła i zaczęła się... moja ekscytacja.
     Pan Adam Królikowski od kostiumów przechadza się korytarzem, pan Miernik oddaje kurtkę do szatni. Tak po prostu, po ludzku. A ja wciąż patrzę na osoby tak bliskie sztuce, jak na kogoś wyjątkowego, jak na wybrańców. No, ale nic, kiedyś przywyknę. Może zdarzy się cud, i będę mogła pracować wśród takich właśnie wybrańców! Tymczasem zostało mi śledzenie blogów, instagramów i innych dziwnych rzeczy, które mnie straszą, bo do tradycji im daleko. Sztukę czas zacząć! Ana przychodzi po cichu, po ciemku i tak też przyszła i teraz. Aktorki siedziały na widowni, wśród nas, wśród przeciętniaków, którzy myślą, że choroba jest daleko, że nas nie dotyczy. Któż by pomyślał, że może być obok? Na wyciągnięcie ręki. Spektakl miał poruszać temat brzydoty, granicę między nią, a pięknem, a może odwrotnie? Inspiracją do scenariusza stała się powieść Umberto Eco Historia Brzydoty, stąd tytuł sztuki- jak mówiła na spotkaniu pani reżyser: zwyczajne Ana, Anoreksja, byłoby zbyt płytkie. Zgadzam się. I trochę propagandowe, i trochę nie fair, bo spektakl był o pięknie, był pięknem samym w sobie. Dla mnie, niektóre obrazy były bardzo dalekie chorobie. To zwyczajna walka o siebie. O piękno! Nikt chyba nie walczy o brzydotę. Bohaterkami było pięć kobiet, które pragnęły zniknąć, stać się piórkiem, powietrzem, ulecieć.Chodziły, marzyły, liczyły, a nawet tańczyły, tak po swojemu- aktorki z teatru pantomimy: Maria Grzegorowska, Agnieszka Kulińska, Monika Rostecka, Agnieszka Dziewa oraz Izabela Cześniewicz. Anaza, Anasza, Anagi, Anaria, Anakha. Choroba, ten straszny wyraz, a może po prostu Ana, ta która jest obok, potrafi wspierać, ale i niszczyć, niszczyć, aż w końcu zniszczy. Początkowo wydaje się być piękną i pomocną, dodaje sił, ale gdy organizm staje się słabszy i jeszcze słabszy, droga ku nieistnieniu jest krótsza. Pani reżyser chciała stworzyć ucieleśnienie anoreksji. To nie miała być historia o kobietach dotkniętych chorobą, to choroba sama w sobie. Tak też to odebrałam. Jednakże- wg mnie to świat wewnętrzny jednej chorej osoby. To jej obsesje, natłok myśli, sposób widzenia świata, widzenia siebie w tym świecie, swojej roli. To mnóstwo kontrastów między tym, czego się chce, a co się robi. Ale osiąga się cel, cel, który w końcu stał się zmorą. Do którego dąży się już nieświadomie.

zwiastun, zapraszam, jeszcze będą grać, jeszcze masz szansę przeżyć to po swojemu, nawet przychodząc tak o, z ulicy, nieoczytany.