9 sierpnia 2014

nie dzieje się nic.

totalny zastój. w każdej sferze.
koniec czerwca wypełnił mi wolontariat w Teatrze Lalek. odbywał się tam cudny Przegląd Teatru Nowego dla Dzieci. najbardziej cieszyłam się, że mogę popracować z dziećmi i poznać ludzi ze świata teatru. lubię ten świat. ważne było dla mnie spotkanie z panią Agnieszką Wolny-Hamkało. pamiętam jak była w Kłodzku na Listopadzie z Adaptacją, chyba jakieś dwa lata temu, no i zakochałam się w jej języku, znaczy w tym jak mówi, dla jasności. to o czym mówi też jest zazwyczaj interesujące. jeśli ktoś chce poznać język tej pani śmiało może sięgnąć po jej książkę. dość ciekawe były też warsztaty animacji. super ludzie z ASP, sama animacja... chyba troszkę się wkręciłam. a odnośnie teatru, może uda mi się podjąć tam pracę. od października w końcu zaczynam kolejne nowe życie.
to teraz a propos nowego życia. dostałam się na Kulturę i praktykę tekstu: twórcze pisanie i edytorstwo na wrocławskim. podchodzę do tego sceptycznie. nie wiem jak będzie. na filologii rosyjskiej miało być fantastycznie, a nie było. do nowego kierunku podchodzę bez żadnych założeń. będę żyła z dnia na dzień. przynajmniej taki na razie jest plan. a poza studiami? nie wiem co zrobić z redakcjami, nie wiem, czego chcę. myślę jeszcze o innej szkole i tańcu, ale nic niczego nie ujawniam, nie chcę zapeszyć.
teraz? może zacznę od wczoraj. z Marcinem, Jackiem i Karolem WPA w Dusznikach. wystawa całkiem, całkiem. choć chyba jestem coraz mniej wrażliwa na sztukę, na taką malowaną. nie mogę się skupić, nie potrafię zinterpretować, tak właściwie i szablonowo.
wymyślam.a poza tym?
jestem wolontariuszką na PiFF-ie. to taki festiwal teatrów w Kłodzku. serdecznie na niego zapraszam! LINK tutaj. a teraz idę na Idę. bo och i ach ;) klaaasa.


28 maja 2014

nie fotografuję, a może jednak?

     ogólnie nie zajmuję się fotografią. nie mam wystarczająco dobrego sprzętu, co jest chyba głównym powodem niedziałania w tej dziedzinie artystycznej. czasem jednak rzeczywistość okazuje się tak fenomenalna, że aż żal tego nie uwiecznić. tak było i tym razem. no może podobnie. gdzieś tam przypadkiem, podczas przeszukiwania internetów, trafiłam na konkurs. zadaniem w nim było wykonanie zdjęcia do wiersza lub napisanie wiersza do fotografii. oczywistością było dla mnie, że wybór padnie na stworzenie, zapewne kolejnego bardzo patetycznego (nie potrafię się tego pozbyć!) czegoś, bo nie lubię takiej zlepki słów nazywać wierszem. no cóż, koniec końców interpretacja nieznanego mi wcześniej, (już) wiersza przyszła mi jednak łatwiej. a, że byłam w niezbyt dobrej kondycji twórczej (taaak, trwa ona wieki) poprzestałam na zadaniu łatwiejszym. ach, mam problem z konkretami, to konkurs Sfotografuj Wiersz/ Zwierszuj Fotografię, więcej o nim TUTAJ. Wybrałam utwór pana Macieja Taranka „walizka”:

gruba, czarna skóra obleka surowe ciało.
wewnątrz nadgryziona hałda żwiru.
od trzech dni śni się piwnica, piec łaknący
węgla, puste sanki. jeszcze wczoraj jadłem śnieg.
miałem brzemienne, obfite w mleko sutki.

totalnie mój styl interpunkcji i asocjacji. skupiłam się w tekście na czerni, surowości, żwirze, piwnicy, węglu i śniegu. podążając za tym co wiąże się z tymi słowami, wykonałam pewną fotografię, którą można teraz podziwiać na wystawie we wrocławskim Firleju. po części oficjalnej wernisażu, odbył się koncert zespołu FairyTaleShow, całkiem przyjemny!



26 kwietnia 2014

Port Literacki 2014

     Dzięki współpracy z wroclove.info miałam okazję uczestniczyć w tegorocznym porcie literackim. W sumie wstęp był za free, jednak inaczej pewnie o wydarzeniu bym nie usłyszała. Więcej o porcie można przeczytać na stronie internetowej, więc nie będę się skupiać na programie itp. Niestety ostatnimi czasy złapała mnie jakaś przeokrutna choroba i nie mogłam w pełni cieszyć się tym, co mnie spotkało. Cały port trwał trzy dni, ja uczestniczyłam niestety jednodniowo. W Teatrze Współczesnym odebrałam swoją akredytację ( identyfikator z napisem media, fajna sprawa) i udałam się na salę. A, wcześniej byłam jeszcze na rynku, gdzie panie prezentowały swoje utwory. Niestety mało było słychać i musiałam zająć się czymś jeszcze, dlatego też obserwowałam ludzi ( ach, ja ja to lubię!). I było cudnie, mnóstwo indywidualności. Skłoniło mnie to do refleksji − czy tak wyglądają dzisiejsi artyści? Każdy inny, każdy piękny. No nic, jak już się napatrzyłam udałam się do tego teatru. Z chusteczkami w ręku, słuchałam rozmowy o nowych zbiorach poezji − Zuzanny Ginczanki, Anny Kamieńskiej oraz Anny Świrszczyńskiej. Na ich temat wypowiadali się twórcy zbiorów, czasem przytoczyli jakąś anegdotę, przeczytali jakiś wiersz. Ogólnie całkiem ciekawie. Ale, najlepsze było tuż po tym. Najlepsze? Po prostu trafiło w mój gust i zaprzestało skupianiu się na bólu, perfekcyjnie. Było to spotkanie z autorkami z Hiszpanii i ich tłumaczką, które poprowadził Dariusz Bugalski ( Trójka!). W rolach głównych Carme Riera oraz Marina Mayoral, z czego druga pani szczególnie skupiła moją uwagę. Wydawała się tak niezwykle ciepłą osobą, że od razu mnie kupiła. Panie czytały utwory, zarówno swoje jak i z książki, którą współtworzyły razem z ośmioma innymi autorkami. Odczytom w oryginalnym języku towarzyszyła klimatyczna hiszpańska muzyka ( chyba się zakochałam!) oraz tematyczne animacje wyświetlane wraz z tłumaczeniem. Całość była tak magiczna, że chętnie, tym razem zdrowa, znów wzięłabym udział w takim wydarzeniu. A, to nie wszystko. W ramach portu przygotowuję wywiad z panią Justyną Bargielską oraz panem Jackiem Dehnelem, zobaczymy co z tego wyjdzie. Książkę pana Dehnela miałam omawiać w prezentacji maturalnej, ale jakoś się nie złożyło. Jeszcze rok temu nie przypuszczałam, że w przyszłości będę miała kontakt z takimi osobistościami!






23 kwietnia 2014

tym (nie)żyję otatnio.

     Wiedziałam, że coś pominęłam, że coś nie zapisało się w mojej pamięci, choć powinno. Mowa o Symulakrze. Spektakl, który gdzieś tam w myślach towarzyszył mi jeszcze przed swoją premierą. Na premierę się nie udałam. Nie wiem, czy to dlatego, że na premiery chodzić nie lubię ( jakaś agorafobia?), czy jakieś inne siły po prostu mnie od tego odwiodły. Na szczęście było wznowienie. Obiecałam sobie, że kiedyś pójść muszę, a to może być ostatnia szansa ( nie, nie życzę TNW zaprzestania działalności twórczej, broń Boże!), więc poszłam. Pisałam nawet o tym, o TUTAJ. Trochę odgrzewane kotlety, ale moja quasi-dziennikarska wena ostatnio zamarła, i tak trwa tej w swej martwocie ( o ile kiedyś w ogóle była żywa?). Szkoda, bo mogłabym wykorzystać możliwości jakie dostałam. Od losu? Hmm. No nic, nie ważne ( ach, te rozterki). Na Symulakrze nie byłam prywatnie, może tym razem – dzięki Bogu? Inaczej bym się pewnie rozryczała, pojęła sens, czuła coś głębokiego, bardzo, bardzo. Możliwe. Tymczasem – bardzo chciałam dostrzec coś czego tam nie było, nie wiem, jakieś pragnienia, potrzeby uzyskania – o! Bóg wie czego. Spektakl był genialny, ale ja, jakaś niedostosowana? Może to złe słowo, ale nie znam na ten moment lepszego.
     Na głowie tylko kilka spraw, a wydaje mi się jakbym miała ich milion. Redakcje, jedna, druga, prezentacje, szkoła, prawo jazdy, które w końcu powinnam skończyć, poprawa matur, wybór nowej szkoły... Tak się cieszę, że coś wypełnia mi dni, mimo mojego marudzenia. W ostatnim czasie ( jakoś od stycznia?) tylko to daje mi pozory istnienia. Poczucie, że jestem ( marudzenie, marudzenie...).
     W ten weekend wybieram się na Port Literacki, o którym więcej TUTAJ. Mam nadzieję, że przeżyję, że jakieś choróbsko, które mi się przydarzyło odpuści, i będzie już tylko dobrze. Tylko dobrze.
T y l k o  d o b r z e.
   

13 kwietnia 2014

Kochana.

niektórzy mają jednego Boga, inni więcej. a ja mam trzy boginie. w jakiś sposób na pewno je posiadam. każda gdzieś w środku mnie, w jakiejś mojej części, którą tak trudno sprecyzować. błąkają się po schodach żeber, wylegują się w dołeczkach przy obojczykach, niewinnie wymieniają uśmiechami. ale, chyba nigdy ze sobą nie rozmawiały. każda inna. choć bardzo podobne. łączy je Kraków, wrażliwość, siła, siła... przede wszystkim siła. O i R. R, taka wielka, a nie zauważyłam, litera na początku imienia. wyjątkowa. 18. w alfabecie łacińskim. 18, chyba tyle waży moja dusza. taki słodki rozbiór anemicznych 21. gramów przez zaborców. którym poddać się miło.
wiosna. nie lubię tej pory roku. chociaż akurat tę... ta jest inna. a kwiecień, to taki miesiąc spotkań. miesiąc tak banalnego odnawiania, odradzania i innych od. od czegoś trzeba było zacząć. a nic nie może być bardziej od, niż odwiedziny. bogi do ludzi nie przychodzą na kawę, na przytul, na ładne masz oczy. spacerują za to często. tu i tam, tu i teraz. można więc troszkę się za nimi powłóczyć. jak półcień, nienatrętnie.
bogi nr 1, i jeszcze nr 1, ale niestety nr 1, nie mogę się już pochwalić.

Roma Ligocka- wystawa malarstwa, Synagoga pod Białym Bocianem 6.04.14
Renata Przemyk- koncert Projekt Grechuta 12.04.14




31 marca 2014

Ostatnia miłość na Ziemi.


Są teraz dwie drogi.
Są tacy, co idąc ulicą, grabią co się da.
Ludzie, co nie wierzą w nic poza końcem świata.
A ta druga droga.
Farmerzy wychodzą wydoić swoje krowy.
Żołnierze zgłaszają się na służbę.
Ci, którzy wierzą, że życie jakoś się potoczy.
Lub nie wiedzą co dalej począć.

Ostatnia miłość na Ziemi, czyli ostatni film, na którym płakałam, tak na serio. To był czwartek, DKF w naszym mieście zawsze jest w czwartek. Umówiłam się z dziewczynami, że pójdziemy, to i poszłyśmy. Jakoś rok temu? Dawno. Do kina weszłyśmy jako jedne z pierwszych, a wyszłyśmy ostatnie. Przez moją głupią emocjonalność i brak wystarczającej ilości chusteczek. Kto by pomyślał. 

Cokolwiek powiedziałem, nie chciałem tego.
To nie byłem ja. To ta zaraza.
To nie byłeś ty. To nie byłeś ty.
To nie byłam ja. To nikt. Nic.
Nikogo tu nie ma. Nikogo. Wcale.

Główne role w filmie zagrali Eva Green i Ewan McGregor. Pani Eva jest piękną subtelną kobietą, ale nieważne (choć oczywiście sympatyczniej się ogląda). Na 92 minuty stali się Michaelem i Susan. Mieli bolesną przeszłość, osobno. Mimo tego byli w stanie kochać. Ponad wszystko. W obliczu tak strasznej tragedii. Dawno nie widziałam takiej miłości na ekranach, nigdzie takiej nie widziałam. Z filmu pamiętam niesamowicie dużo emocji, mniej treści, mniej fabuły.
Nastała ciemność.
Ale czują swoje oddechy i wiedzą wszystko co powinni wiedzieć.
Całują.
Czują wzajemnie łzy na policzkach.
I gdyby ktokolwiek mógł ich zobaczyć, zobaczył by najzwyklejszych kochanków.
Pieszczoty twarzy, bliskość ciał.
Zamknięte oczy.
Nieświadomi otaczającego ich świata.
Bo tak właśnie życie toczy się dalej.
Jak tu.

Poruszyły mnie sceny, które były bardzo banalne. Scena, gdy Susan ze swoją siostrą rzucają kamykami, by pozbyć się negatywnych emocji (do dziś tak robię!). Scena, gdy Michael obwinia Susan za to, że nie może mieć dzieci- taki wątek zawsze gdzieś tam do mnie trafia i robi z moim organizmem coś dziwnego. Scena, gdy dzwonią do siebie, ale nic już nie słychać. I cisza. I lektor. I muzyka. Max Richter spisał się na medal.
W imię takiej miłości, chciałabym przeżyć (może to nie jest odpowiednie słowo...)przedstawioną tam tragedię. Gdy człowiek straci wszystko co ma, ale jest obok ktoś z kim może dzielić tę pustkę i smutki, to tak naprawdę tylko wygrał. Trochę dominika Coelho, ale takie banały czasem mi się przydają.
Na szczęście inni też płaczą. Po seansie jedna z koleżanek chcąc mnie podbudować powiedziała- ja cię nawet rozumiem, mnie tam np. wzruszają filmy o zwierzętach. To naprawdę było budujące :)

26 marca 2014

Intymność.

     Długo czekałam na ten dzień, na ten piątek. Miał być spektakl i co chyba dla mnie najważniejsze- Jacek miał zagościć we Wrocławiu. W sztuce cudowne jest to, że może stać się pretekstem do spotkań. To jedna z miliona rzeczy za co ją kocham. Już od rana towarzyszył mi ten specyficzny nastrój oczekiwania; nie mogłam się skupić na czytaniu, nawet zwykłe zmywanie stało się jakimś niezwykłym. Ach, bzdety plotę; ale byłam wtedy taka radosna. A zdarza się to rzadko.
     Spotkaliśmy się na Świdnickiej, właściwie przypadkiem, gdyż nie był to punkt docelowy. Wszystko to może wydawać się dla kogoś tak mało ważne, tak banalne, ale dla mnie... aj. Wybraliśmy się z Jackiem na Ostrów i wspominaliśmy stare (dawne?) czasy; LO i różne śmieszności. Później, gdy już dojechaliśmy do Animy (swoją drogą, to jakiś totalny koniec świata), spotkaliśmy się z Marcinem (o nim była już tu mowa, to ten sam!, który skończył próbę do następnego spektaklu (na którego próbie generalnej będę robić zdjęcia, jak dobrze pójdzie;). Powłóczyliśmy się trochę. Marcin- artysta, ale racjonalnie myślący kupił chleb na śniadanie.
     I zaczął się spektakl- Proces/Intymność Zaproszono nas, widownię na scenę. Jeszcze w czymś takim nie uczestniczyłam, ale wydało mi się to ciekawym rozwiązaniem. Zaraz po chwili zachwytu, poczułam się dość niezręcznie- klaustrofobiczna jak dla mnie przestrzeń, wypełniła się ciemnością. Było intymnie, i to mnie przeraziło. Słyszałam jak ludzie za mną przełykają ślinę, słyszałam oddechy tych, którzy byli najbliżej. To mnie chyba przerosło. Aktorka zaczęła mówić, zaczęła przechadzać się po scenie i dotykać ludzi (wszystko to w ciemności) i trafiło na mnie. Zachciało mi się siedzenia w pierwszym rzędzie. Sytuacja ze spektaklu RoXXy 2 hot niczego mnie nie nauczyła. Chyba gdzieś podświadomie, muszę lubić kontakt z aktorem (śmiech). Monodram powstał na podstawie między innymi opowiadania Sartre'a- Intymność, przed spektaklem postanowiłam je sobie odświeżyć, niepotrzebnie. Wiedziałam co zdarzy się za chwilę, o czym będzie mowa, zauważałam co zostało pominięte. Za dużo z mojej strony analizy, za mało skupienia i interpretacji. Moja wielka wina. Często, gdy coś jest na podstawie czegoś innego, lubię porównywać, b ł ą d. Więcej o spektaklu można przeczytać tutaj- KLIK
     Po monodramie powłóczyliśmy się po Wrocławiu, znaleźliśmy (właściwie Marcin znalazł) pewne miłe miejsce i spędziliśmy tam piękny piątkowy wieczór (śmiesznie to brzmi, alee...). Pożegnaliśmy się, a z tego wszystkiego Marcin zapomniał chleba z mojej torebki i został bez kolacji. Taa daam. Niektórym pozostało nasycić się sztuką, a inni (jaaa!) mieli przepyszne kanapki.
Pamiątkowe, bardzo wyraźne, ehe. 


18 marca 2014

Cuda na kiju.

     Znowu wpadłam. To taka pułapka, taki chwyt marketingowy. Pięćdziesiąt felietonów (chyba znam inną definicję felietonu niż ta pani dziennikarka, ale to nic!) pani Reginy Brett, niczym Pięćdziesiąt Twarzy Greya i pięćdziesiąt innych dziwactw. Czyli- przeczytałam, bo wciągnęło, ale i tak wiem, że chłam. Tytuł ,,cudownego" dzieła, to Jesteś cudem- ach, to naprawdę do mnie?! Przepraszam, nie mogłam się powstrzymać. Czasami nawet śmiałam się w tramwaju, a tak- czytałam to w tramwaju i tylko tak. Bo takie lekkie i ... kolor okładki pasuje mi do oczu. No naprawdę, ciężko wymyślić inny argument. Na trasę Wielka- Popowice idealnie- dwie lekcje przeczytane, dziennie więc cztery. Łącznie jest jak już wspominałam pięćdziesiąt, więc z rachuby (o jezusie, teraz kojarzy mi się tylko z bilansami i tabelkami) wynika, iż potrzebowałam dwunastu dni na lekturę. I dużo i mało. Takie książki albo łyka się jednorazowo, albo delektuje się nimi wydzielając sobie taką ,,dawkę dzienną ". Zależy co komu potrzebne. Na mnie niestety cudowne turkusowe lekarstwo nie działa. Aż zastanawiam się, czy powinnam się martwić.
     Dlaczego w ogóle wybrałam tę książkę? Kiedyś jechałam sobie na kolegium, zwyczajny czwartek; miałam jednak trochę czasu w zapasie, a tuż obok był empik, no i... no wiecie. Weszłam. Nie da się nie wejść. Po przeglądnięciu (chyba pierwszy raz stosuję tę formę pisemnie, dziwnie) gazet o teatrze i tych wnętrzarskich, podręczników do rosyjskiego, zahaczając o literaturę polską i dział ze wszystkim co psychologiczne, dotarłam do półki z nowościami. Przeczytałam wstęp oraz lekcję pierwszą.Spodobało mi się. Chyba miałam wtedy doła. Często miewam, ale ten przysłowiowy dół nie mógł być zbyt głęboki. Słowa za to sprawiły takie wrażenie. Książka wydała mi się wówczas podobna do Sekretu, który w swoim czasie zdziałał cuda. Kiedyś może napiszę i o nim, bo warto mieć go na swojej półce. Wracając do Jesteś cudem- pomyślałam, a kupię, przyda się, jak pomoże, to pomoże, jak nie też dobrze. I nie pomogło.
     Opowiastki są tkliwe i za dużo w nich wiary, nie tylko w Boga, ale i w człowieka. No kurde, chyba nie trzeba mi więcej. Na każdym kroku powtarza się mi, że za bardzo ufam ludziom, że za bardzo wierzę w ich dobro, albo tak po prostu w ludzi i jeszcze to? Tyle pseudomotywujących stron, a ja rozczarowana prawie każdą, tak jak ludźmi. I nie, żebym skupiała się na negatywnych stronach, nie! Sekret nauczył mnie, że nie warto. Jeśli jednak ktoś potrzebuje wsparcia, czegoś w lekkiej formie (bo i składnia całkiem porządna!), to czemu nie. Opowiadanka całkiem ciekawe, troszkę trzęsawisko banałów, ale i coś mądrego się znajdzie. Jak dla mnie niestety dalekie od konstruktywnej motywacji. No i chyba muszę się pozbyć tego brzydkiego nałogu porównywania. Na zdjęciu słowo ,,cudem" celowo zakryte, wg mnie będziesz kim chcesz, może niekoniecznie chcesz być cudem? Może po prostu chcesz być szczęśliwy? Ja na przykład tak.




14 marca 2014

Rower, to dobra opcja na wiosnę.

     Jako, że we Wrocławiu rozpoczął się już sezon rowerowy, dziś będzie trochę o rowerach. Ale- inaczej! O rowerach na zdjęciach i to całkiem dobrych. Dziś wybrałyśmy się z Pucikiem (moją najcudowniejszą Pauliną, która od zawsze wspiera mnie w każdych ,,działaniach twórczych"!) na wernisaż wystawy Świat Rowerów, który miał miejsce w Bike Cafe- dopiero przez nas odkrytym, za to niezwykle urokliwym miejscu.
     Początkowo nie zanosiło się na jakikolwiek wernisaż, który mogły zapowiadać jedynie przepiękne, klimatyczne zdjęcia zdobiące ściany kawiarenki. Chwilkę jednak poczekałyśmy i zebrało się grono miłośników zarówno dwóch kółek jak i fotografii. Po lampce wina odważyłam się podejść do pana fotografa i zapytać o kilka szczegółów (o jezusie, jak bardzo boję się ludzi; no, alee... jestę dziennikarzę- i to właśnie stało się mobilizacją do rozmowy!). Zdjęcia należą do pana Bogusława Rawińskiego- przemiłego człowieka! (ach, wiara w ludzi wraca:)) Dużo rowerów, dużo pięknie ujętych rowerów. Kolory, perspektywa i klimat wystawy- cudowne!

    Na wernisażu pan fotograf pokrótce opowiedział o swojej twórczości i zaprosił do obejrzenia dzieł. Na ścianach pojawiło się mnóstwo zdjęć kolorowych rowerów. Nie są to jednak rowery nowe; zazwyczaj mają one swoją historię- są dla kogoś ważne, a dzięki fotografii już nigdy się nie zestarzeją. Są to zdjęcia z różnych okresów. Sam autor prac zapytany(przeze mnie, przeze mnie- tyle radości!) o to, dlaczego wybrał akurat taki temat, odpowiedział- a dlaczego nie? Rowery są wyjątkowe. Są metaforą wolności. Poza rowerami, które stały się tematem prac już piętnaście lat temu, w portfolio artysty możemy także zobaczyć pejzaże, szczególnie b&w, portrety, a także jazz. Przysłowiowe dwa kółka są ważnym dla twórcy elementem miejskiej przestrzeni. Interesujące są ciekawe zestawienia kolorystyczne, perspektywa, a także wyjątkowość każdego z przedmiotów. Jakże ciekawy może być np. rower mocno owinięty łańcuchem, jak wiele świadczy to o właścicielu- niewątpliwie rower jest dla niego czymś więcej, chce go chronić. Zdjęcia wydawałoby się martwego przedmiotu są niezwykle żywe dzięki emocjom jakie wyrażone są przez otoczenie dwóch kółek, czy też sposób ich ułożenia. Na wystawie zobaczyć możemy np. zabłocony i zardzewiały rower porzucony gdzieś na betonie; koło roweru opartego o latarnię, obok której rysuje się idealny styczny do opony jej cień, czy też dwie rażąco różowe damki na tle sklepu z- a jakże, różową wystawą. (ten fragment po redakcji będziecie mogli także przeczytać na wroclove.info- mój pierwszy tekst w ramach współpracy z tym portalem) Brzmi banalnie? Zwykłe rowery? Miłośnicy dwóch kółek i wrażliwcy tacy jak ja, na pewno dobrze będą czuli się we wnętrzu Bike Cafe. Już odnośnie samej części restauracyjnej- jak zauważyła Pucik- wiele rzeczy jest tam na odwrót: rowery przymocowane do sufitu do góry nogami , lampy na wzór tych ulicznych oraz oświetlenie z filiżanek- też takich na odwrót. Ciekawa koncepcja. 
     Jeśli ktoś poszukuje miłego miejsca na kawę, herbatę, czy rozmowę, to polecam Bike Cafe. O tak. Jak już wpadniecie, nie zapomnijcie obejrzeć zdjęć! Koniecznie! Ekspozycja: marzec- maj 2014.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
artykuł już na stronie- KLIK jest trochę... do poprawy, no, ale. Wyjątkowo, to wyjątkowe słowo, które naprawdę ma prawo powtarzać się w każdym zdaniu, a co!
PS chyba będę miała swój cudowny (no, bo jeszcze nie wiem, czy wyjątkowy) rower! tyle radości. 




 

11 marca 2014

Dolne partie, bardzo dolne.

     Miałam nauczyć się regularnego pisania, ale po prostu nie mogę- nie, kiedy grają takie rzeczy, o których nie chce się nawet mówić. Jak więc pisać? Wróciłam na kilka dni do Kłodzka, miasta rodzinnego, o którym już wspominałam. Mamy tu takie małe kino. Czasami zdarzy się, że zagrają jakiś spektakl, ostatnio nawet często. A to wszystko z racji programu realizowanego przez Instytucję Kultury Kłodzko 2016: Teatr w Kłodzku. Dobrze, że są takie rzeczy, oj dobrze. Może to choć trochę uwrażliwi ludzi z tego miasteczka, przydałoby się. Przynajmniej to, bo na nadrobienie braków w kulturze osobistej już nie liczę (na spektaklach uprasza się nie wstawać, nie szeleścić, nie rozmawiać, nie bawić telefonem, nie komentować i nie odpowiadać na pytania retoryczne, błagam).
     Kiedy chodziłam do koku na spektakle w ramach Zderzeń, nigdy jakoś nie rzucało mi się w oczy złe zachowanie widowni. Może potrzebna była do tego kiepska sztuka, albo przynajmniej taka, która po prostu nie trafiła w moje gusta, taka jak ta niedzielna na przykład. Dolne Partie okazały się dla mnie nie tylko dolnymi, ale wręcz zahaczającymi o dno. A może przesadzam i jestem po prostu nadwrażliwa?
     Kiedy zgasło światło usłyszałam ciąg słów, na początku było to dla mnie śmieszne, później czułam się niezręcznie, a w końcu zwyczajnie zażenowana. Pochwa, srom, wagina, cipka. No brawo, nie jestem na tyle dojrzała, by nie reagować na takie słowa, ewentualnie reagować właściwie. Ale... czego mogłam się spodziewać. Otóż spodziewałam się wiele. Dolne Partie – musical intymny, hmm. Myślałam, że będzie naprawdę intymnie, grzecznie i delikatnie. Skąd te oczekiwania? Tytuł, tytuł i jeszcze raz tytuł. Chyba za bardzo zwracam uwagę na słowa. Te zapowiadały coś zgoła innego. Skoro spektakl miał być dosadny (i był), dlaczego nie nazwano go- O trzech pochwach, Historia cipki, itp. Brak słów na więcej przykładów, bark słów. 
     Reżyserem sztuki jest Szymon Turkiewicz, którego mieliśmy okazję zobaczyć (i ocenić... rzecz ludzka) na spotkaniu po spektaklu. Spotkanie to wyglądało na bardzo spontaniczne, choć ujęte było w programie. Aktorki wyglądały na zaskoczone, ta emocja akurat im się udała. Na scenie mogłyśmy (ot tak, bo na widowni były praktycznie same kobiety) podziwiać cztery aktorki: Dagmarę Bąk, Magdalenę Engelmajer, Annę Marię Guzik oraz Aleksandrę Tomaś. Pani Ola jest kłodczanką, swoje pierwsze kroki jako aktorka stawiała pod przewodnictwem pani Asi (kto z Kłodzka, ten wie kto to i jak dużo znaczy dla naszej sceny). Mnie jednak nie zachwyciła. Na spotkaniu uskuteczniano zaproszenie pani Oli do Kłodzka, może wtedy powstanie coś co mnie porwie, o. Wielu jej słów nie rozumiałam (może to wina nieprzystosowanej sali kinowej?), aż zaczęłam się w pewnym momencie zastanawiać, gdzie pada akcent w słowie muzyka, no i innych, mniej grzecznych. Moją uwagę zwróciła piękna sylwetka pani Ani (wow!). W oczy rzucało się także zdecydowanie lepsze niż pozostałych pań przygotowanie gimnastyczne pani Dagmary. 
     Spektakl ma już dziesięć lat, może dlatego już się zużył... a może wcale się nie zużył, tylko ja nie miałam humoru? Od sztuki oczekuję czegoś więcej, chcę by stała się pretekstem do rozważań, a nie tylko do uśmiechu i to w dodatku na chwilę. W Kłodzku będzie się jeszcze trochę działo, może nadrobią, może trafią w gusta. W końcu każdy lubi coś innego.

    

3 marca 2014

Niebrzydko.

     A w piątek byłam w Teatrze. Nic szczególnego, ale- pierwszy raz odkąd mieszkam we Wrocławiu. Pomyślałam więc, że pierwszy raz musi być wyjątkowy. Przeżyłam go sama. Samemu najlepiej się przeżywa, takie jest moje zdanie, szczególnie jeśli odnosi się to do jakichkolwiek sztuk. Wybór padł na pantomimę. Coś innego niż zazwyczaj. Miały być Dziady, bo klasyka, ale nie! Na te przyjdzie jeszcze czas. Szczególnie, że w 2016, mają grać w Teatrze Polskim wszystkie części- to dopiero maraton! Wracając do pantomimy- była to Historia Brzydoty przygotowana przez Wrocławski Teatr Pantomimy im. Henryka Tomaszewskiego. Reżyseria- pani Anna Piotrowska. A po spektaklu- moderowana rozmowa z publicznością, tak z okazji premiery studenckiej przedstawienia. I to skusiło mnie najbardziej. Lubię takie rozmowy, lubię w nich po cichu uczestniczyć, tak z nadzieją, że jakaś sztuka coś we mnie poruszy, aż tak, że się odezwę, że się odważę.
     Wszystko miało się zacząć o 19:00, Scena na Świebodzkim. Wizyta w teatrze, to dla mnie zawsze coś wielkiego, pewnego rodzaju rytuał- wybrałam się więc wcześniej, by nie zabrakło miejsc. Ach, nie mogłabym tego przeżyć. Wchodzę, kupuję bilet, zmierzam w kierunku szatni, a tam- taa daam! Marcin. Mój artysta. No, może to za duże słowa, bo nie taki on znowu mój, ale on, to on, we własnej osobie. O kim mówię? O osóbce, która od jakichś trzech lat kojarzy mi się ze słowami: teatr, sztuka, aktor, dykcja, scena, z moim rodzinnym Kłodzkiem i moim ukochanym liceum. Zwyczajny, niezwykły kolega. Pamiętam, że zawsze chciałam go poznać- gwiazdę szkolnych przedstawień. Ja byłam szarą myszką w dość dużej szkole, on był znany. Szanse na przypadkowe poznanie? Raczej nikłe. Nie mogłam więc stracić szansy i postanowiłam podejść i się przedstawić, nie zapomniałam oczywiście dodać, że zawsze chciałam go poznać! Ot co. Odważnie jak na mnie, alee! On będzie znany, tak w całym Wrocławiu, w całej Polsce. Mój kolega Marcin- przyszły aktor! Trochę porozmawialiśmy, godzina, którą miałam w zapasie szybko minęła i zaczęła się... moja ekscytacja.
     Pan Adam Królikowski od kostiumów przechadza się korytarzem, pan Miernik oddaje kurtkę do szatni. Tak po prostu, po ludzku. A ja wciąż patrzę na osoby tak bliskie sztuce, jak na kogoś wyjątkowego, jak na wybrańców. No, ale nic, kiedyś przywyknę. Może zdarzy się cud, i będę mogła pracować wśród takich właśnie wybrańców! Tymczasem zostało mi śledzenie blogów, instagramów i innych dziwnych rzeczy, które mnie straszą, bo do tradycji im daleko. Sztukę czas zacząć! Ana przychodzi po cichu, po ciemku i tak też przyszła i teraz. Aktorki siedziały na widowni, wśród nas, wśród przeciętniaków, którzy myślą, że choroba jest daleko, że nas nie dotyczy. Któż by pomyślał, że może być obok? Na wyciągnięcie ręki. Spektakl miał poruszać temat brzydoty, granicę między nią, a pięknem, a może odwrotnie? Inspiracją do scenariusza stała się powieść Umberto Eco Historia Brzydoty, stąd tytuł sztuki- jak mówiła na spotkaniu pani reżyser: zwyczajne Ana, Anoreksja, byłoby zbyt płytkie. Zgadzam się. I trochę propagandowe, i trochę nie fair, bo spektakl był o pięknie, był pięknem samym w sobie. Dla mnie, niektóre obrazy były bardzo dalekie chorobie. To zwyczajna walka o siebie. O piękno! Nikt chyba nie walczy o brzydotę. Bohaterkami było pięć kobiet, które pragnęły zniknąć, stać się piórkiem, powietrzem, ulecieć.Chodziły, marzyły, liczyły, a nawet tańczyły, tak po swojemu- aktorki z teatru pantomimy: Maria Grzegorowska, Agnieszka Kulińska, Monika Rostecka, Agnieszka Dziewa oraz Izabela Cześniewicz. Anaza, Anasza, Anagi, Anaria, Anakha. Choroba, ten straszny wyraz, a może po prostu Ana, ta która jest obok, potrafi wspierać, ale i niszczyć, niszczyć, aż w końcu zniszczy. Początkowo wydaje się być piękną i pomocną, dodaje sił, ale gdy organizm staje się słabszy i jeszcze słabszy, droga ku nieistnieniu jest krótsza. Pani reżyser chciała stworzyć ucieleśnienie anoreksji. To nie miała być historia o kobietach dotkniętych chorobą, to choroba sama w sobie. Tak też to odebrałam. Jednakże- wg mnie to świat wewnętrzny jednej chorej osoby. To jej obsesje, natłok myśli, sposób widzenia świata, widzenia siebie w tym świecie, swojej roli. To mnóstwo kontrastów między tym, czego się chce, a co się robi. Ale osiąga się cel, cel, który w końcu stał się zmorą. Do którego dąży się już nieświadomie.

zwiastun, zapraszam, jeszcze będą grać, jeszcze masz szansę przeżyć to po swojemu, nawet przychodząc tak o, z ulicy, nieoczytany.

28 lutego 2014

LEGO Przygoda, czy też lego PRZYGODA?

    W kinach nowy film. Nigdy nie zwróciłabym na niego uwagi, nigdy przed wejściem do sali kinowej nie słyszałam o nim wcześniej. Nie miałam żadnych oczekiwań, nie wiedziałam o czym będzie, nie chciałam go do niczego porównywać. Po prostu musiałam spokojnie wysiedzieć w fotelu prawie dwie godziny, a może ponad dwie, cóż reklam nigdy za wiele. Zwiastuny były nawet poruszające, wzruszające, czy też zwyczajnie dotykające czegoś tam w moim kruchym organizmie, czegoś odpowiedzialnego za wytwarzanie łez i wykrzywiające kąciki ust zgodnie z grawitacją. Zimowa opowieść i piosenka Birdy. Ładne rzeczy. Szybko się skończyły i zaczęła się p r z y g o d a.
     Kino dziecięce, to nie moja bajka. Ale! Wymowa filmu sensowna. Fabuła trochę chaotyczna, jak zabawa dziecka, jednak na plus. A i animacje są chwalone przez znawców. Wszystko takie cudowne, a ja mimo to zawiedziona.Chyba za bardzo przyzwyczaiłam się do pięknych zdjęć. Nie potrafię myśleć o filmie i nie wyobrażać sobie klimatycznych kadrów. Taka retardacja, odpoczynek. W filmie animowanym ciężko o takie ,,efekty". Nie podobały mi się też dialogi, z jednej strony coś bardzo prymitywnego, słowa padające jakby z ust bawiącego się dziecka, a zaraz nawiązania do historii, kultury. Niefretete- czy siedmiolatek naprawdę będzie wiedział, że chodzi o Nefretete? A nawet jeśli będzie ,,znał ją" ze słyszenia, to czy powie o niej coś więcej? Może za mało we mnie wiary w dzieci. Przynajmniej w tych kategoriach, bo na nauce i technice znają się na piątkę.
     Film (o, nazwałam tę niekończącą się animację filmem, cud!) miał chyba jakiś sens. Wystarczy uwierzyć, jak mówił ważny dla wymowy filmu plakat na ścianie pomieszczenia należącego do jednego z bohaterów. Słowa te są mi niezwykle bliskie, wierzę, że wiara (ach, taka niezgrabna składnia) naprawdę potrafi zdziałać cuda. I ktokolwiek, by o tym nie mówił, nawet w taki (taaak...) sposób, będzie to ważne. Przeciętny mężczyzna/ chłopiec/ klocek lego (płeć nie ma tu nic do rzeczy, szczególnie dziś!) - Emmet, był uważany przez innych za wybrańca, sam jednak był przekonany, że tak nie jest. Jego wiara budowała się w oparciu o słowa innych ludzi. I w końcu uwierzył, dostrzegł swoją wyjątkowość. I zdziałał cuda. To jest piękne, naprawdę wystarczy uwierzyć. A, i trzeba dzielić się tym Sekretem, trzeba, jeśli chcemy być szczęśliwi wśród innych szczęśliwych.

7 lutego 2014

Zwyczajny pretekst.


     Dni Kultury, już dawno wpisały się w tradycję (wciąż całym sercem, chyba) mojej szkoły. Wszystko co wiąże się z chrobrym, przysparza mnie o silniejsze bicie serca. To nie tylko zabytkowy budynek, miejsce trzyletniej edukacji- to moje źródło procesów emocjonalnych. Tyle się tam wydarzyło. Staram się jednak pamiętać tylko to co dobre. Moje małe i większe radości. Wg Plutchika (amerykański psycholog) każda emocja może występować w różnym stopniu natężenia i na różnym poziomie pobudzenia. Niby banalne. Spokój, który odczuwam pod wpływem czynnika jakim jest szkoła jest niezwykle skrajny. Spokój i bezpieczeństwo są dla mnie najważniejsze. Ponad miłość, przyjaźń, czy też wszystko co materialne. I tak właśnie dzisiaj moje małe potłuczone serce znalazło się w tej spokojnej i bezpiecznej krainie. To taki jakby szpital dla ducha, dla ducha, którym jestem od pewnego czasu. Ciężko mi się zmaterializować, poza myśleniem także być. Bo już, albo raczej dopiero- wiem, że cogito ergo sum umarłych nie dotyczy. Tym bardziej jeśli umiera się już któryś raz, który wcale nie boli mniej. O miejscu tak ładnie, a o ludziach...
     To był ważny dla mnie dzień. Tyle uświadomienia. Powinnam w końcu dorosnąć. Moje imię w zdrobniałej formie, wcale nie brzmi jak kiedyś. Co się takiego stało? Mogłabym o to zapytać, tylko kogo? Ściany nie odpowiedzą, a na marne próbować odnaleźć się w pamięci innych. Choć niektórzy bywają mili. Nie spodziewałabym się. A może to z takiego prywatnego braku, niedoborów, z choroby tak strasznej, co to nie pozwala nikomu, by ją zauważono. Stać się na chwilę człowiekiem, dzięki drugiemu człowiekowi. I oddawać całą siebie w łzach wieczornych, tych pod kołdrą, o porze, gdzie nie wiadomo- czy lepiej już wstać, czy może jednak się położyć.
     Dni Kultury, kolejna okazja, by dać łudzić się jeszcze trochę. To nie jest dom, nie mój. Choć zostawiłam tam tyle siebie, to trudno się tam dziś odnaleźć. Po kątach można włóczyć się jak wczorajszy cień, tyle.

     Do rzeczy, a może bardziej do ludzi (taki słaby żart na rozluźnienie, ot co) i w dodatku młodych? Spektakl dwóch pań polonistek. Jedna wszechstronnie utalentowana, pełna motywacji do działania; drugiej nie znam. To jednak nieistotne; sztuka, którą stworzyły była naprawdę na wysokim poziomie. Zdarzały się w szkole lepsze spektakle, takie jak Wizyta starszej pani, czy też Ferdydurke, jednak i ten nie odbiegał wiele od postawionej poprzeczki. Swoją formą przypominał zrealizowaną dwa lata temu, kawiarnię literacką, w której czytano Szymborską. Teraz był Tuwim. Na ławce w parku, w restauracji, a nawet o piątej przed kinem. Dlaczego ten poeta? Rok tuwimowski (2013) wszystko tłumaczy. No, może nie wszystko- rok rokiem, ale o poezji po prostu mówić trzeba. Można też śpiewać. Bo taką też formę miało wiele dialogów, których tekst brzmiał głosami, niczym wyjętymi z lat 20. i 30. A tak! To właśnie tytuł sztuki- Lata dwudzieste, lata trzydzieste... Warstwie słownej towarzyszył akompaniament pani polonistki. Największe wrażenie zrobiły na mnie stroje. Jestem zakochana w ówczesnej modzie- opaski na włosach, rękawiczki, obniżona talia i spódnice już ponad kostkę, ale jeszcze przed kolano. Ach, jak cudownie było móc podziwiać tak poprzebierane dziewczęta. Sic!

o:57